Ciągnę Kozę za uszy do nauki polskiego. Ciągle o niego drżę, bo dla mnie
wciąż oscyluje w granicach ryzyka egzystencjalnego. Ale postronek dawno zerwany,
a Koza spora (za moment stuknie jej szesnaście wiosen), toteż zwykle się
wywinie.
Brak mi sił, żeby staromodnie przymusić, na przykład banując komórkę. Chodzę
permanentnie skołowana. Stoję przed otwartą spiżarką i nie wiem, jak tam się
znalazłam. Szukam sedesu po kuchni, na jedną parę okularów nakładam drugą. Rozumiem,
jak czuła się moja mama, gdy podeszła z zapaloną zapałką do pralki i zdziwiła
się, że nie ma palników. To ostatnie mi co prawda nie grozi, bo nie używam
zapałek, gotując. Ale fakt pozostaje faktem: kawał czasu potwierdzi, że zbyt
często nie ogarniam życia i Kozie w to graj.
- Położyłam ci na biurku czytankę z ćwiczeniami - mówię, sugerując, że musi
zając się polskim sama.
- Nie mam czasu. Muszę czytać lekturę - odpowiada dzieciak po angielsku.
- Dasz radę zrobić jedno i drugie. Książka jest krótka! (To Noc Elie Wiesela.)
- Mam sprawdzian z matematyki.
- Czy wczoraj nie było?
- Wczoraj była kartkówka. Jutro - sprawdzian.
- Przecież mówiłaś, że i tak dostaniesz pałę. Zabieraj no się za polski.
- A właśnie, że za kartkówkę dostałam 100 punktów!
- Czego chodzisz bez papci?
- Bo jest globalne ocieplenie?
Koza coraz śmielej podryguje, ponieważ mija pół roku, odkąd dostała
skrzydeł. Po prawdzie to tylko rozmiar XS, ale podfruwajka chwilami dorosła się
robi, bo oto zaczęła dorabiać.
Żadne zawrotne sumy, lecz powód, dla którego poproszono o Kozę po prostu
mnie powalił. Pracodawca chciał, aby miła, sympatyczna dziewczyna, jaką od
czasu do czasu zatrudni do dziecka, mówiła po polsku. I w okolicy trafiła się taka
jedna. Moja Koza.
Satysfakcja, jaką czuję po latach, szczególnie tych ostatnich, kiedy
podważałam sens siłaczki nad siadaniem do polskiego, dopiero się wykluwa. Jestem
zbyt oszołomiona i nie potrafię opisać, co w duszy roście. Inkaustu i słów
brakuje. Z jednej strony nie chcę zapeszać radości, z drugiej mam ochotę
pokazać słońcu zwycięską motykę.
Sienkiewicza może Koza nie przeczyta. Nie pozna klasyki polskiej literatury
jaką w Polsce przerabia licealista. Nie przeczyta moich pamiętników, listów,
które do niej piszę, kiedy nie widzę innej drogi rozmowy. Wątpię, czy zajrzy na
ten blog, choć wie, że istnieje. W porzo. Niech już tak zostanie. Ja poczytam Sienkiewicza, żeby mu przykro nie było.
- Wraże Uroczyszcze - mruczę, sprzątając po kolacji.
- Do mnie mówisz? - Koza wyciąga z ucha słuchawkę.
- Wraże Uroczyszcze - powtarzam głośno. - Niezły połamaniec,
co? Dasz radę wymówić, czy za trudne?
Koza patrzy na mnie z politowaniem.
- Wraże Uroczyszcze - woła z kanapy Kozak, z angielskim akcentem,
ale nie ma wątpliwości, że chodzi o ż
i cz, kiedy je wymawia.
Dobrowolnie!
And that's my cue. To mój znak, że na
mnie już czas.
Wiem, kiedy odejść, dać Kozie pożyć.
Wymyka się.
Prędzej dziś zainteresuje kurs prawa jazdy niż lekcja polskiego z matką.
Taka kolej rzeczy.
Ale nature abhors a vacuum - natura
nie lubi próżni.
Dlatego skradam się w stronę syna:
- Taś, taś, Kozaczku...